strony

poniedziałek, kwietnia 29, 2013

MIEJSCE, KTÓRE PAMIĘTA


Jeszcze w sumie nie jestem taka stara. Jakby się zastanowić, to tak z tydzień temu skończyłam dopiero (i aż!) 20 lat. Ale to be honest nie mam pewności, czy zaduma nad własną przeszłością ma jakiś związek z liczbą przeżytych wiosen, bo jakby to było wczoraj pamiętam siebie jako zapłakaną 6-latkę, która rozpaczała, że nie może mieć ponownie 3 lat (?!). Nie mam pojęcia, co mnie tak zasmuciło, ale podejrzewam, że byłam po prostu rozdrażniona, bo nie mogłam już liczyć na niczyją pomoc przy kąpieli.


Mam takie niewyobrażalne szczęście, że mieszkam w ślicznej wiosce, która w centrum ma kompleks parkowo-pałacowy, który przez długie lata pełnił rolę szkoły podstawowej. Jako brząc biegałam po krętych schodach i niekończących się korytarzach, zbierałam kasztany w parku, chodziłam z dziadkami na spacery nad staw, z łąki za szkołą zrywałam z koleżankami naręcza łubinów albo bawiłam się w chowanego w ruinach kaplicy pałacowej. Nie wiem, kim trzeba by było być, żeby nie czuć sentymentu do takich czasów. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, ile dziecięcych wspomnień skumulowało się na tym terenie i jak on sam stał się dla mnie ważny i jak coraz ważniejszy robi się przy każdej wizycie. Bo z biegiem lat doszły też inne rozgrywające się tam wydarzenia jak zbiórki harcerskie, randki, długie rozmowy z przyjaciółką czy picie piwa po maturze.

Przez wszystkie te chwile, które to miejsce widziało, przez wzloty i upadki, przez żale i marzenia mam wrażenie, że park przestał być dla mnie tylko parkiem. Jest taką wróżką chrzestną, która patrzy na mnie z góry i zna wszystkie sekrety. Lubi mnie, choć ostatnio stałam się wyrodną córką i rzadko ją odwiedzam. Co też nie jest do końca złe, bo mam szansę zobaczyć wtedy jak wiele się zmieniło, od mojej ostatniej wizyty. I mówię tu o przyrodzie, porach roku, poziomie zanieczyszczenia stawu, ale też o swoim życiu i planach na przyszłość. 

Jak nigdzie indziej, w parku mam niepowtarzalną okazję na konfrontację z samą sobą sprzed kilku miesięcy.  I jestem pewna, że nie jestem w tej materii żadnym wyjątkiem. Wiele naczytałam się książek (chociażby moje już milion razy przewałkowane Hunger Games), w których bohaterowie w chwilach dobijającego smutku lub wielkiej radości zaszywali się w tylko sobie znanych i tylko dla nich ważnych miejscach. Zawsze im zazdrościłam, bo wydawało mi się, że nie mam niczego podobnego. Kilka lat temu podejmowałam nawet próby sztucznego wykreowania sobie takiej oazy, ale po kilku tygodniach samoistnie odeszło to w niepamięć. To coś, czego nie da się sztucznie wykreować, bo musi miejscem, do którego ciągnie serce a nie rozum, miejscem, do którego nogi same poprowadzą, pomimo tego, że umysł zaprząta się zupełnie czym innym.

Wędrówka do tej oazy to jak spojrzenie we wsteczne zwierciadło - jak na dłoni widać wszystkie pozytywne i negatywne zdarzenia, wybory, które doprowadziły mnie od tamtej chwili do miejsca, w którym jestem. A nic bardziej od tego nie motywuje, nie wylewa na głowę wiadra zimnej wody albo nie rozsadza piersi w dumie i uniesieniu. Nigdzie nie podejmuje się też ważniejszych decyzji. 

O tym czy są trafne czy nie, przekonuję się najczęściej przy następnej wizycie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz