Często bywa, że mając w ciągu dnia do zagospodarowania trochę czasu, z którym nic konstruktywnego nie da się zrobić, wędruję do Empiku. I najpierw bulwersuję się w skrytości ducha, że przy każdych moich odwiedzinach jest coraz mniej miejsc do siedzenia, a potem wpada mi w ręce książka, dzięki której zapominam, że w beznadziejnym geście przycupnęłam na podłodze. A czytając Maladie mogłabym być nawet podwieszona za nadgarstki na żyrandolu... i mało by mnie to obchodziło.
Maladie to zbiór opowiadań, więc zaczęłam od końca, od tego jednego, od którego nazwano całą książkę. Nie mogło być inaczej, skoro okładka informuje, że to ulubione opowiadanie Sapkowskiego, no proste. A gdy okazało się, że mottem do niego jest cytat z Leśmiana, to... koniec. Byłam stracona dla świata.
Na początku nie wiadomo o co chodzi. Narracja jest pierwszoosobowa, siedzimy w głowie irlandzkiego rycerza Morholta, który niegdyś nieźle w tę głowę oberwał od niejakiego Tristana. I tu zapala się pierwsza lampka. Na naszego zabijakę czego na wybrzeżu obca dziewczyna o imieniu Branwen, która prowadzi go po trupach (dosłownie) do obcego zamku, gdzie ten oddaje się na rozkazy kobiecie o pięknych dłoniach. I wygląda na to, że biedak jest tak samo zagubiony w tej plątaninie wydarzeń jak i czytelnik. Przynajmniej tyle.
Potem się okazuje, że ta ślicznotka ma na imię Iseult, lecz to nie jej a jej imienniczki wypatruje leżący na łożu śmierci Tristan. No i tu zapala się już tyle lampek, że są w stanie oświetlić nawet ten ciemny tunel, którym chcąc nie chcąc kroczą Branwen z Morholtem, para przypadkowych ludzi, których wessał wir pochłaniającej miłości, para przypadkowych ludzi, bez których nie byłoby legendy. A bez legendy nie byłoby ich... razem.
Dobra, już udziela mi się stylistyka Maladie. Nie mam sobie za złe, bo to naprawdę dobre opowiadanie. Dziwne, piękne, wywolujące dreszcze i rozgrzewające jednocześnie. Trochę o przypadku, trochę o wadze ludzkich czynów i wyborów, trochę o miłości, trochę o powstawaniu legendy. Warte tych 40 minut, które zajmuje przeczytanie, warte byłoby i całego wieczoru.
Trudno po nim powrócić do rzeczywistości. Po wyjściu z Empiku mijałam ludzi i coś mi nie grało. A to były krótkie spódniczki zamiast powłóczystych sukni, telefony zamiast dwuręcznych mieczy w dłoniach, paskudna szarość polskiej ulicy zamiast rozległych, zielonych pagórków Bretanii i smog w płucach zamiast chłodnej bryzy. Wszystko tak bardzo nie tak.
Widzę tunel lustrzany, wyżłobiony, zda się
W podziemiach moich marzeń, groźny i zaklęty
Samotny, stopą ludzką nigdy nie dotknięty
Nie znający pór roku, zamarły w bezczasie.
Widzę baśń zwierciadlaną, kędy zamiast słońca
Nad zwłokami praistnień orszak gromnic czuwa
Baśń, co się sama z siebie bez końca wysnuwa
Po to, aby się nigdy nie dosnuć do końca...
Bolesław Leśmian
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz