strony

sobota, kwietnia 06, 2013

GANGSTER SQUAD. POGROMCY OCZEKIWAŃ


Po obejrzeniu Crazy. Stupid. Love (wcale nie tak dawno temu) oszalałam ze szczęścia na wieść, że Emma Stone znów zagra z Ryanem Goslingiem. A wisienką na torcie było osadzenie filmu Gangster Squad w I połowie XIX wieku, bo nie ma nic lepszego niż Hollywood z tamtych czasów. Nic dodać, nic ująć - moje oczekiwania były wysokie. 
No to się rozczarowałam.


Niezrównoważony brzydal Mickey Cohen (Sean Penn) trzyma w garści Los Angeles a Jerry (Ryan Gosling) zakochuje się akurat w jego (?) dziewczynie (?) Grace (Emma Stone). Oczywiście. Tajna grupa policjantów, w tym Jerry, pracuje nad pozbyciem się Cohena z miasta i czasami udaje im się mu napsuć krwi a innym razem dostają po gębach. Na koniec wychodzi na ich a Jerry dostaje dziewczynę. 
To, to by było na tyle.

Co jest najstraszniejsze, to ta fabuła jest w sumie najciekawszą stroną filmu. Zdarzają się takie produkcje, których akcja nie powala na kolana, ale pozostałe elementy tworzą ucztę dla oczu, uszu albo umysłu (jak jest na przykład z filmem Girl with a pearl earring, który mógł by być nudny, gdyby nie to, że był piękny). A w Gangster Squad ani scenografii, ani dialogów, ani kostiumów, ani muzyki... Oczywiście konwencja jest typu: zabili go i uciekł, ale tego się akurat spodziewałam, że nie będzie to naturalistyczne kino. Moja jedyna refleksja podczas seansu to: jaki ktoś widział sens w kręceniu tej szmiry?

I w ogóle bym o Gangster Squad nie pamiętała i nie zaprzątała sobie nim głowy, gdyby nie jedna rzecz, która męczyła mnie strasznie przez cały film i obiła się boleśnie na mojej psychice. Dlaczego Ryan Gosling tak się przejął swoją rolą, że szukał inspiracji w swoim imienniku i mówił okropnym, irytującym głosem Jerry'ego z Toma i Jerry'ego

To było TAKIE złe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz