Mam taką kuzynkę, z którą nigdy nie możemy nic razem obejrzeć. Powód jest prosty: w naszych wspólnych gustach leży tylko fantasy, więc wszystkie filmy i seriale, które były do obejrzenia, już dawno widziałyśmy. A więc (wypinamy się wdzięcznie na gramatykę) zwykle wygląda to tak, że ona proponuje coś z horrorów, na co ja uśmiecham się kpiąco jednocześnie chowając się za poduszką. Po czym rzucam tytułem jakiegoś romansidła, na którego dźwięk ona robi się zielona na twarzy z nudy i obrzydzenia. Jak świat światem nikt przez panem Jonathanem Levine nie był szalony na tyle, by połączyć dla nas te dwa gatunki.
Not even Tim Burton.
Trzeba mieć na uwadze, że film Wiecznie żywy powstał jako adaptacja książki Isaaca Mariona Ciepłe ciała (wyjątkowo tytuł, który nadano filmowi jest bardziej zgrabny, bardziej trafny, no nie wierzę ^^). Nie wiem, nie znam i już nie poznam, bo nie zwykłam czytać o czymś, co już wcześniej widziałam. W internetach pojawiają się głosy porównujące adaptację z oryginałem i, co ciekawe, nie są zgodne co do tego, które z nich jest lepsze.
Początek wygląda tak, że właściwie to jest blisko do końca. Świata. Czyli trzymanie-się-apokaliptycznych-motywów-ciąg-dalszy. Mi to pasuje. Żywi zamieszkują odciętą wielkim murem dzielnicę miasta i trzęsą portkami w obliczu niebezpieczeństwa, które reprezentują sobą martwi. Martwi osiedlili się na lotnisku, które jest ich bazą wypadową na polowania. Na żywych.
We wraku samolotu mieszka sobie R. Kolekcjonuje winyle, ma przyjaciela - towarzysza polowań, porusza się prawie tak samo wolno jak mówi, ale jego myśli płyną żwawo. I to one, w postaci głosu narratora, są jednych z największych zalet filmu. Tuż obok mimiki i w ogóle gry aktorskiej Nicholasa Houlta.
Po drugiej stronie... śmierci jest sobie Julie, córka kogoś w rodzaju generała (?), dziewczyna Perry'ego i ochotniczka wychodząca poza mur, żeby paru martwym strzelić w główki. Sprawy się komplikują, gdy hałastra R. zjada jej towarzyszy, on sam osobiście delektuje się mózgiem jej chłopaka i spontanicznie, zaskakując samego siebie, ratuje ją przed pozostałymi.
Od tego momentu film płynie lekko, podkręcony soundtrackiem złożonym ze świetnych kawałków starego rocka, w zabawny sposób pokazując dziwną zażyłość zawiązującą się między martwym a żywą. I jest to jeden z najbardziej niekonwencjonalnych pomysłów na romans, jakie widziałam. Tuż obok Crazy, Stupid, Love., Silver lightning playbook i 500 days of Summer. Potem jest już oczywiście gorzej, bo wszytko zmierza ku końcowi, który każdy jest w stanie przewidzieć nawet tego filmu nie oglądając. Ale do ostatnich minut jest zabawnie, więc poważnych zarzutów nie mam.
Jednym z największych plusów Warm bodies jest to, że jest to mój pierwszy film o zombiakach i się na nim nie bałam! Dało radę wytrzymać nawet sceny zjadania mózgu, choć nie obyło się bez chowania twarzy w dłonie. A jeszcze ciekawsze są grubą nicią plecione insynuacje internetów, że R. jakoby miałby nazywać się Romeo, zanim o tym zapomniał. Julie, Romeo, zakazana miłość, jest i scena balkonowa, tylko z tym umieraniem... jakoś tak na odwrót.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz