Gdy pojechałam na swoją pierwszą konferencję AIESEC, był tam jeden bardzo barwny gość rozkręcający całą imprezę. Jego zadaniem było inspirować niewbies i robił to lepiej niż dobrze, bo w ilu krajach on nie był, na ilu kontynentach nie miałby znajomych i w ogóle czego on już w życiu nie zrobił. W wieku około 25 lat, oczywiście. Jasne, że fajnie było o tym posłuchać i poczuć taki american dream, ale nasuwała się myśl, że damn, on jest jeden na miliony, no! Udało mu się, fajnie, ale reszta może nie mieć tyle szczęścia. Tyle, że fakt, on jest jeden na miliony, ale te miliony nie pozostają w tyle.
Gdy kilka tygodni temu po 4 miesiącach pracy, pierwsi nasi praktykanci wsiadali w samoloty i docierali na miejsce witani naszymi uściskami, czuliśmy się bez mała jak dumni rodzice tej wesołej gromadki. Trudno było uwierzyć, że naprawdę nam się udało ściągnąć do pracy w naszym projekcie 10 młodych osób z każdego kontynentu oprócz Afryki. I po kilku spotkaniach zaczęło wychodzić na jaw coś, co uderzyło mnie bardzo, gdy tylko sobie to uświadomiłam. W całej swojej różnorodności, nie jesteśmy wcale tacy inni.
To bardzo eliminuje ten dystans wytworzony przez odległości geograficzne, gdy okazuje się, że uwielbia się tego samego aktora, słucha tej samej muzyki i poleca się sobie nawzajem książki w obrębie gatunku. Na przykład, po rozmowie o serialach, chłopak ze Sri Lanki wita się ze mną zawsze Hi, Miss Caroline Forbes a ja odwdzięczam się Hi, Mr Hybrid (tribute to The Vampire Diaries).
A dziś odbyło się w Lublinie Global Village, takie dość spore wydarzenie otwarte dla wszystkich zainteresowanych. Kilkanaście osób prezentowało swoje kraje, mieli stoiska z narodowymi przysmakami, charakterystycznymi drobiazgami i durnostojkami. Nie zabrakło też śpiewów, tańców i łamańców językowych, oh yeah ;>
I to wszystko było tak świetne i niesamowite! :) Teoretycznie nic wielkiego, to tak jakby ja poleciała do Brazylii, miała polską flagę, pierogi, delicje, haftowaną na ludowo serwetkę i zaśpiewałabym Szła dzieweczka do laseczka. Ale jest mnóstwo radości przy dzieleniu się swoją kulturą i czerpaniu z obcych, że trudno to nawet wyrazić. Te wszystkie różnice, jak fakt, że nasz kotlet jest niezjadliwy bez obfitego doprawienia go papryczką chilli i podobieństwa, jak sezamki, które są gdzieś w Azji domowo robionym słodyczem (jestem głodna, więc chociaż popiszę sobie o jedzeniu, bo o północy trochę już za późno na kolację ;<), doświadczone na własnym podniebieniu, skórze, oczach i uszach mega otwierają umysł, uczą pokory, eliminują wszelkie możliwe uprzedzenia i... tylko rozbudzają apetyt (!) na więcej! :D
A potem zbierałam gifty ;P
Tradycyjna wietnamska zabawka z bambusa o perfekcyjnym balansie. Tutaj zaczepiona dzióbkiem o wątłe i chwiejne kadzidełko. I tak stoi już od dwóch godzin :D |
Herbata ze Sri Lanki. W smaku nie ma wielkiej różnicy id naszej czarnej, ale wygląda na to, że łyżeczka ziarenek to dla niej trochę za dużo... |
I mój ulubiony gruziński ceramiczny róg do wznoszenia toastów winem! Wino też było niczego sobie ;) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz