Właściwie to siedzę już okryta własnym kocem i we własnym domu od dwóch dni, ale dopiero teraz znalazłam w sobie odrobinę zapału do posegregowania zdjęć. Zwłaszcza, że rozżalił mnie fakt, że nie mogłam zrobić tego w pociągu i w ten sposób zaoszczędzić czas, bo wykrakałam i tym razem jechałam w staruszku z przedziałami. Maksymalnie wypełnionymi przedziałami.
Na szczęście nie mam czego żałować, bo jestem z tego tripa bardzo zadowolona. Wprawdzie moje oczekiwania schowały się w buty i, tak jak się spodziewałam, nie warto wyciągać osądów na podstawie opowiadań i przypuszczeń. Nie ma to jak autopsja.
Przede wszystkim - tak, nie było tak śniegu... pierwszego dnia. Potem sięgał tylko do kostek... na chodnikach. Po drugie nie zauważyłam różnic w języku, naprawdę! Jasne, zdarza im się powiedzieć wuchta wiary zamiast dużo ludzi, ale oprócz tego, nie mam im nic do zarzucenia pod tym względem. Po trzecie, miałam okazję się jeszcze przejechać trasą Poznań - Wrocław i to, co uderzyło mnie najbardziej, to niezagospodarowanie ziemi. To znaczy, możliwe, że pod warstwą śniegu kryły się pola uprawne, ale i tak aż po horyzont ciągnęły się równiny porośnięte krzakami i drzewami bez znaku bytności ludzi. A ja głupia myślałam, że to tylko w moich rejonach zdarzają się tak fajne, dzikie odłogi. Psikus.
Jeśli chodzi o samo miasto, to odrobinę się rozczarowałam. Oczekiwałam czegoś więcej, czegoś, co zaprze mi dech i spowoduje, że z miejsca się w tym mieście zakocham, jak to zrobiła Gandawa albo Florencja. A Poznań... ładny jest, ma sporo smaczków, którymi można się zachwycić, ale ma też elementy, które ciężko mi zaakceptować, jak żelazne, prostopadłościenne paskudztwo na środku rynku przytulone do ratusza. Nie robiłam mu zdjęć, nie zasłużyło.
Gdybym była w Poznaniu i nie zobaczyła koziołków, to chyba nie pokazałabym się z powrotem w domu. Zebrały sobie skubane całkiem sporą publiczność. A ja miałam okazję, żeby przełamać się i zrobić kilka street photos ludziom. Nie było to łatwe...
Ludzie są w ogóle bardzo ciekawi w Poznaniu, chyba to największa zaleta tego miasta. Są na luzie. Po prostu. W Lublinie króluje napięcie i zamknięcie w sobie. To męczące, zwłaszcza mając świadomość, że nie musi tak być. Czasami, chodząc po rodzimych ulicach, uśmiecham się pod nosem, bo, na przykład słucham fajnej piosenki i już jestem obrzucana dziwnymi w negatywnym sensie spojrzeniami. Poznaniacy mają więcej uśmiechu i więcej spontaniczności. I za to ich lubię.
Jak również za to, że umieją się bawić. Jako tako znam kulturę zabawy w lubelskich klubach, dlatego do nich nie chodzę. Nie kręci mnie wnętrze wypełnione w większości dziuniami i dresami ocierającymi się o siebie przy jakiejś łupie. Dlatego byłam dość sceptycznie nastawiona, gdy kumpela prowadziła mnie do klubu. A potem zbierałam szczękę z podłogi i nie chciałam już nigdy stamtąd wychodzić. Znowu - ludzie są na luzie. Nikt się nie wystroił w skórzane miniówy, wyglądali normalnie i sympatycznie. I... tańczyli. Fakt, że wybierałyśmy miejsca z latynoskimi rytmami, gdzie słysząc muzykę, trudno ustać w miejscu, ale jednak. Jednym zdaniem, Patrycja approves kulturę zabawy poznaniaków!
Tutaj sfotografowałam jakieś perełki architektoniczne. Fajne było to, że przechadzając się ulicą widziałam rzeczy, które do tej pory spotykałam tylko w książkach albo za granicą.
To akurat fragment wnętrza katedry. Razem z kumpelą dobrałyśmy się jak w korcu maku. Ona studiuje architekturę, ja grafikę, więc jedną z rzeczy, które interesowały nas najbardziej były ładnie ozdobione stare budynki (sic!). No zwłaszcza doprawione takimi posągami jakichś wielkich, dawno zmarłych duchownych leżących w pozach PLEASE BITCH, I'M FABOULOUS.
Nie byłybyśmy dziewczynami, gdyby na naszej ścieżce zwiedzania nie pojawiła się galeria handlowa. A jeśli mógł to być Stary Browar, to jednocześnie miałam okazję ciekawego połączenia architektury współczesnej z tradycyjną.
Dobra, dobra, tak naprawdę oglądałam piękne buty.
Widzę, że dalej lubisz krzywe kadry architektury:)
OdpowiedzUsuńpewnie, są bardziej dynamiczne od prostych ;>
Usuń