strony

czwartek, lutego 21, 2013

CHLEBA I IGRZYSK



W poniedziałek spokojna i niczego nie świadoma zaszczyciłam uczelnię swoją obecnością zaraz po feriach. Aż tu nagle, ledwo zdążyłam wypowiedzieć słodkie słowa powitania, zarzucono na mnie pułapkę, z której jest tylko jedno wyjście. Otóż wręczono mi książkę, o której słyszałam od dawna, że jest jedną z ulubionych kumpeli i nie będę miała spokoju, dopóki nie przeczytam. No to wzięłam, cóż było robić. I tym prostym gestem zaczęło się moje błogosławieństwo i przekleństwo.


Szczerze mówiąc nie byłam jakaś rozanielona faktem, że czeka mnie ta lektura, bo kiedyś z ciekawości przeczytałam fragment jakiejś recenzji. No dobra, tak na prawdę tylko jedno zdanie. Pierwsze. O tym, że to science fiction. I wystarczyło. Nie miałam więc zamiaru mieć z tym czymś za dużo do czynienia...
...aż do momentu, kiedy musiałam gdzieś chwilę poczekać na spotkanie i wydobyłam książkę dla zabicia czasu. 
O ironio, udało się aż za bardzo.

Ten pierwszy tom - Igrzyska śmierci zniknął w ciągu doby. W kręgu ognia skończył się razem z drugą. A teraz trwa trzecia i leży przede mną tom trzeci - Kosogłos. Tym razem zmuszam się do wolniejszego tempa, robię przerwy i dozuję przyjemność. Nie chcę się tak szybko z tym wszystkim rozstawać, chociaż i tak wszyscy już śmieją się ze mnie, że nawet z sali do sali i po schodach chodzę z książką przed nosem. 

Pracuję nad tym. 
Naprawdę.


Szczerze, to ostatnią lekturą, która zrobiła na mnie podobnie duże wrażenie była Gra o tron i jej pozostałe tomy. Z uśmiechem na ustach przypominam sobie siebie niespełna rok temu, kiedy w miesiącu przed maturą co noc ślęczałam do 04:00 rano nad książką. Słodkie czasy.

Zarys fabuły Igrzysk śmierci jest nieskomplikowany. Zbytnio. Na gruzach Ameryki Północnej powstało państwo Panem ze stolicą w Kapitolu otoczoną 12 dystryktami. Trzynastego już nie ma, bo przed laty wybuchło tam powstanie i po jego stłumieniu buntowników zrównano z ziemią. Panuje dziwny, futurystyczny totalitaryzm, w którym dzieci umierają z głodu a modnisie ze stolicy farbują skórę na zielono w najnowszym krzyku mody. W tych okolicznościach w chatynce w najbiedniejszym dystrykcie mieszka 16-letnia Katniss, która po śmierci ojca  nielegalnie kłusując zapewnia byt matce i siostrze. Towarzyszy jej zawsze przyjaciel Gale, który czuje do niej jakąś tam miętę przez rumianek (jakie to nieprzewidywalne!). 

Ale co ważniejsze, dla upamiętnienia potęgi Kapitolu i słabości obywateli co roku urządzane są specjalne igrzyska. Głodowe Igrzyska. W każdym dystrykcie losowany jest chłopak i dziewczyna w wieku od 12 do 18 lat. 24 młodych ludzi trafia na arenę i... idzie na rzeź. Problemy zaczynają się w chwili, gdy wylosowana zostaje młodsza siostra Katniss... a ona zgłasza się zamiast niej. Pech chce (przypadek?), że wylosowanym chłopcem jest Peeta, syn piekarza, który szaleńczo kocha się w dziewczynie. Ale żeby przeżyć i wrócić do domu, trzeba będzie zabić i ją i... 22 pozostałych dzieci.

Tak zaczyna się pierwszy tom i trzyma w napięciu do ostatniej strony. Świadczą o tym moje zarwane noce. Ale oprócz lekkości i przyjemności czytania jest w tej trylogii coś więcej, ale ucieka mi za każdym razem, gdy próbuję nad tym myśleć i skatalogować. Wydaje się banalną, ale to inteligentna powieść z ogromną ilością odwołań historycznych, literackich i obyczajowych, w której poważne i trudne wątki balansują idealnie w równowadze z tymi bardziej błahymi nadającymi tym samym jej więcej kolorytu. Grunt, że na różnych etapach lektury odkryć można, że nie jest to chociażby ani drugie Przedwiośnie, ani Zmierzch


  • Po 50 stronach miałam wrażenie, że zagłębiam się w nieszczęśliwą historię jednostki uwiązaną w nieludzkim, brutalnym systemie i spodziewałam się na niego krwawej i inteligentnej nagonki.

  • Po pierwszym tomie brutalność sięgnęła zenitu, ale po tylu stronach, powoli przestało robić na mnie wrażenie podrzynanie sobie gardeł przez dzieci. W tym momencie wstyd mi za siebie i rozczarowana jestem znieczulicą, która tak łatwo się do mnie dobiera, bo całą uwagę poświęcam tylko i wyłącznie uczuciom bohaterów i tego, że niektórzy wyglądają tam dosłownie jak konwalie wśród ostów.

  • Przed drugim tomem zastanawiam się co takiego mogła niby Suzanne Collins wymyślić, żeby dostatecznie podtrzymać poziom i napięcie z pierwszego. Okazało się, że niesłusznie wątpiłam, bo pani Collins zmieniła taktykę, ale nie rozczarowała.

  • Po drugim tomie byłam w szoku, moja szczęka jeszcze gdzieś się tam wala po podłodze, zastanawiam się, kiedy po raz ostatni czytałam taki fajny romans i powieść sensacyjną przy okazji pełną zrywających skarpetki zwrotów akcji i intryg i zaraz sobie przypominam, że była to Pieśń lodu i ognia. A jakże.

  • W połowie trzeciego tomu... nie łatwo jest wydusić z siebie inteligentną ocenę. Mogę tylko uśmiechać się jak idiotka a w następnej chwili bezsilnie gryźć poduszkę, walić pięściami w ścianę i łapać się za serce w oczekiwaniu palpitacji. A to dopiero półmetek...

Przy tej okazji bardzo mocno zastanawiam się nad sobą. Już nie będę gadać truizmów o wcielaniu się w bohaterów, bo do tego zdążyłam się przez te 20 lat przyzwyczaić. Mam na myśli tylko ten wielki żal, który ogarnia mnie, gdy myślę sobie o swojej wyolbrzymionej wrażliwości i emocjonalności. I jestem przekonana, że nie będę miała łatwego życia.

W końcu jeszcze tyle książek przede mną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz