W ramach wolnego popołudnia, kiedy to powinnam robić-bardzo-dużo-pożytecznych-rzeczy-i-w-ogóle, ułożyłam się wygodnie z komputerem na kolanach, żeby prześledzić w internetach kilka ostatnich dni. Pewnie od kogoś bardzo mądrego usłyszałam kiedyś, że trzeba robić dla siebie małe, przyjemne rzeczy, bo jeśli my ich nie zrobimy, to nikt ich dla nas nie zrobi. I takie pozostawanie na bieżąco z kilkoma najsympatyczniejszymi blogami/portalami jest czymś miłym, co robię dla siebie.
W każdym razie, gdzieś głęboko w internetach natknęłam się na wzmiankę o książce Kominka. O damn. Wyszła już jakiś milion lat temu, miałam przecież zamiar ja przeczytać! Całkiem clever z mojej strony byłoby podrzucenie jej komuś życzliwemu jako pomysł na prezent dla mnie. Ale, że jestem zbyt niecierpliwa, żeby czekać do świąt (tak jakby nie była wydana ze trzy miesiące temu), postanowiłam sama sobie zrobić spóźniony mikołajkowy prezent, udając, że kupując ten śliczny kalendarzyk i uroczy szkicownik nie miałam takiej samej wymówki.
Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Z oszczędności czasu i pieniędzy wybrałam wersję elektroniczną.
Ale nie będę tu pisać o 'Blogerze' z dwóch powodów. Primo, nie taki mój cel. A po drugie, przeczytałam dopiero prolog i pół epilogu. Raczej odrobinę za mało, żeby wyrobić sobie zdanie o książce, ale wystarczająco, żeby wzbudzić przemyślenia.
Taka dygresja mała, że większość blogerów, vlogerów i innych internetowych -erów obdarzona jest głosem ludu. Mam na myśli to, że jestem sobie i czasem zdarza mi się (bardzo rzadko) dojść do jakiś niegłupich wniosków. A potem trafiam na taki blog albo kanał na yt i tadam!, ktoś przedstawia podobny sposób myślenia i jeszcze na dodatek dorabia do tego filozofię. Very often.
Tak też było i pół godziny temu. Przeczytałam o dzieciaku z podstawówki, który nie mógł odżałować, że nigdy nie spotka Toma Cruise'a, chce wieść wymarzone życie i pozostawić po sobie coś na świecie.
To tylko pewne hasło, Tom Cruise moim zdaniem nie ma tu nic do rzeczy. Tu i teraz zamiast niego tym wzorem perfect life dla mnie mogłaby być taka Lana del Rey. Powiedzmy, że marzę, żeby spotkać się z nią a idąc dalej, wieść życie takie jak ona. Niemożliwe? Dla mnie, urodzonej na wschodzie (!) Polski, kraju, który każdy wie, w jakim tempie i kierunku się rozwija, otoczonej przez takie a nie inne społeczeństwo, którego nieszablonowe myślenie nie skala, studiującej kierunek artystyczny, podczas, gdy każdy wie, że nawet inżynierom nie tak łatwo znaleźć pracę...? Chcesz żyć inaczej? Zejdź na ziemię, dziewczyno.
A co ja o tym wszystkim sądzę? Myślę, że łatwo się podporządkować i poddać. Nawet mając gdzieś głęboko w sobie pragnienie np. zostania astronautą, pochłania nas codzienność, małe rzeczy, które trzeba zrobić. Trzeba się uczyć, iść na studia, założyć rodzinę, pracować. A na starość łatwo być zgorzkniałym, bo 'przecież miałem zostać astronautą'. A opowiedz mi o tym, co takiego w tym kierunku zrobiłeś?
Z marzeń nie można rezygnować, bo ktoś mówi, że są głupie. Nie można też ich odkładać na później. I nie mówię tu o tym, że jutro wskoczę do samolotu, bo zawsze chciałam zwiedzić Nową Zelandię. To naprawdę głupi cel, bo nie ma szans na jego wykonanie - jeśli go sobie postawię, tylko się na sobie zawiodę. Ale już dziś mogę rozwiązywać test z angielskiego, żeby mieć pewność, że kiedyś dogadam się z Nowozelandczykiem.
Baby steps nie są takie złe. Mało tego, to sympatyczne narzędzie w dążeniu do wyznaczonego celu. Naprawdę fajnie jest myśleć z ołówkiem w ręku, żeby pomysły i kroczki nie były zbyt ulotne. I tak każde małe, wyznaczone zadanie przybliża nas odrobinę do tego Toma Cruise'a. Najważniejsze to się nie poddać.
Przecież Vogue na mnie czeka :)
Zdjęcia pochodzą z pinterest.com.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz