strony

piątek, listopada 16, 2012

WEWNĘTRZNA BOGINI IS DEAD




Kilka miesięcy temu, zafascynowana serialem White Collar, natrafiłam na wymianę poglądów rozentuzjazmowanych fanek Matta Bomera, które gorąco typowały do wcielenia się w postać Christiana Grey'a. Ruszyłam zaintrygowana szarymi komórkami. Hm, czy ja gdzieś to już słyszałam? Ale nie, jedyne, co wydaje mi się do niego podobne, to Dorian Gray. Całkiem fajne skojarzenie.



Poszperałam wtedy trochę w necie, ale w sumie to tak bardzo malutko. Dowiedziałam się, że pan Grey to bohater jakiegoś nowego bestselleru i że jest mroczny. Potem widziałam jeszcze czyjąś wzmiankę na fejsie o nieudolnie przetłumaczonym tytule. Totalnie popieram. Dużo lepiej brzmiało by 'Pięćdziesiąt odcieni szarości'. O sprawie zapomniałam...

...aż do minionego wtorku. W oczekiwaniu na spotkanie, postanowiłam poszperać trochę w Empiku. Ruszyłam ku dziale 'Nowości' i zatrzymałam wzrok już na pierwszej z brzegu książce. 'Pięćdziesiąt twarzy Greya'. Moje wahanie nie trwało długo, przezwyciężyła ciekawość i wygodnie usadowiłam się pomiędzy regałami z książeczką na kolanach.

Odpłynęłam na godzinę. Gdy musiałam już wychodzić, z wielkim żalem odkładałam egzemplarz na półkę. Nie przeczytałam dużo, przebrnęłam przez jakieś 60-70 stron. Miałam świadomość, że prawdziwa akcja jeszcze nawet się nie zaczęła i nie odkryto najmniejszego rąbka tajemnicy. Ciekawość zwycięża i mam ochotę zapoznać się trochę bardziej z problemami psychicznymi elektryzującego pana Grey'a. Och, jaka jestem typowa.

Oczywiście nie dałam za wygraną i niedługo potem przeczytałam całą książkę. Moja wewnętrzna bogini (!) udręczona tym wysiłkiem schowała się pod łóżko. Kto to pisał? Proszę o wyjaśnienie, bo bogactwo językowe nie przekracza umiejętności doboru słów u 5-latka. Tłumaczenie jest nie lepsze, a nawet - o święty Barnabo (!) - zniża się do poziomu umysłowego głównej bohaterki, Any. A jednak przeczytałam jednym tchem. Z niecierpliwością zabrałam się za następną część trylogii.

Gash. Serio, rozumiem fenomen tych książek. Jeśli chodzi o ten cały erotyzm, to jak na mój delikatny gust - zbyt go dużo i zbyt brutalny. Ale ok, przyjmuję, bo tak jakby o to wszystko się rozchodzi. Ale warstwa emocjonalna... O rany. Nie wiem jak, ale z kartek dosłownie bije własnym światłem magnetyzm tego Gray'a. I napięcie. I urok. I cała reszta. Nie wiem jak, bo co tu dużo mówić, kunszt literacki pani James nie wzbija się na wysublimowane wyżyny. Beznadziejny dobór słów, powtórzenia, rutynowe dialogi, irytująca nieumiejętność komunikacji Any z jej domniemanymi przyjaciółmi, nieustępliwe przywoływanie przez nią 'swojej wewnętrznej bogini', która to 'kołysze się w powolnej, zwycięskiej sambie', wyskakuje z pomponami albo chowa za sofę, a przede wszystkim jednotorowość fabuły i nieskomplikowanie charakterów postaci. Pierwszoosobowa i naiwna narracja na początku mnie denerwowały, ale chyba ostatecznie myślę, że efekt końcowy jest zadowalający. Bo gdyby do tego jeszcze język był kwiecisty, to... No, co za dużo to niezdrowo.

A jednak nie dziwię się, że czytelniczki tęsknie do pana Grey'a wzdychają. Nie ma to tamto, chyba nikt nie chciałby z takim żyć. Ale to klasyczny przypadek tajemniczego, pociągającego bad boya o dwóch twarzach. Księcia na białym koniu i Mrocznego Rycerza. Ohydnie bogaty, niebiańsko przystojny, władczy, inteligentny, z przebłyskami filantropijności, mroczną tajemnicą i ciemną stroną osobowości. On jest jedynym elementem wyciągającym tę tonącą tratwę na powierzchnię. Ostatkiem sił. I zadanie wydaje się przewyższać jego możliwości. ALE. Może jestem dziwna, lecz z psychologicznego i emocjonalnego punktu widzenia jara mnie jego pochrzaniona psychika. Przy okazji moja wewnętrzna bogini przebiera się w detektywa i wyrusza na spotkanie thrillera jakim okazuje się dzieciństwo i młodość pana Grey'a. A wewnętrzna bogini mojej wewnętrznej bogini pąsowiejąc skrywa się za wachlarzem, gdy na horyzoncie pojawia się Wielka i Niedorzeczna Miłość.

Jest tylko jeden mały psikus. To działa na podobnej zasadzie jak księciunie Disneya. Jest mrzonką. Nie istnieje. Gościa stworzyła kobieta. Pan Gray jest wytworem damskiego umysłu, który nadaje mu cechy, jakie chce w nim widzieć. Bardzo zajmujące cechy. Pani James tworzy zniewalającą postać, która jest męską skorupą z psychiką kobiety.

Poza tym, jest jeszcze druga strona medalu. O ile do 2/3 drugiego tomu ogólnie coś tam się dzieje i akcja angażuje emocje czytelnika, to potem psikus. Jeszcze ta pozostała 1/3 jest do przełknięcia. Ich chory 'związek', wielka miłość forever and ever, parę dodatkowych intryg żeby nie było nudno i spoko, tak powinno się skończyć. Chociaż, jak dla mnie, już wtedy, gdy badboyowanie się skończyło, pani James powinna dać spokój perwersyjnym szczegółom. Tak dla równowagi. Poza tym, robi się to nużące.

Ale trzeci tom... No nie jestem przekonana. Polskiego tłumaczenia nie ma, więc czytam po angielsku. Fakt faktem, niedawno zaczęłam, więc myślę, że może zdarzyć się coś ciekawego na tyle, żeby usprawiedliwić istnienie tej książki. Ale szczerze mówiąc, nie mam ochoty kontynuować. Pani James nie przewidziała, że za długo jedzony miód może zasłodzić. A tu jest słodko aż do bólu. Zniknęła niepewność akcji, zniknęło napięcie między bohaterami, zniknęła nieprzewidywalność Grey'a i cały smak uleciał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz