strony

poniedziałek, maja 20, 2013

DOCTOR WHO - JAK ROBIĆ NAJLEPSZE FINAŁY SEZONÓW EVER


Jesteśmy przyzwyczajeni do życia w świecie, który nie zaspokaja naszych oczekiwań. Nigdy się z tym do końca nie pogodziłam, więc stosuję różne uniki mające ochronić moją wrażliwą duszę przed zdruzgotaniem. Tak też nie przeczytałam i nigdy nie przeczytam ostatnich kilku tomów Ani z Zielonego Wzgórza, bo nie chcę, żeby dorastała. Nie obejrzałam Avatara, bo dostał tyle Oskarów, że oczekiwania mam wywindowane tak, że jestem pewna, że mnie rozczaruje. Niektóre książki (trylogia Igrzyska śmierci, trylogia Władca Pierścieni, Saga o Wiedźminie) uwielbiam całą sobą nienawidząc je jednocześnie, bo zakończenie, chociaż jedyne możliwe i potraktowane jak najmniejsze zło i tak mnie zasmuca, oburza i sprawia, że mam ochotę jednocześnie płakać w poduszkę i bić głową w ścianę. Nienawidzę zakończeń.


Steven Moffat od dość długiego czasu szykował coś specjalnego na zakończenie 7. sezonu Doctora Who. Generalnie byłam zła, nie podobało mi się to, bo Clara jest niby spoko, ale Clara to nie Amelia Pond, bo odcinek nazywał się The name of the Doctor, a ja nie chciałam znać imienia Dokty, bo Moffat budował takie napięcie i windował oczekiwania, że stwierdziłam, że wyjdzie mu z tego gniot. Wisienkę na tym torcie rozgoryczenia położył odcinek z zeszłego tygodnia napisany przez Neila Gaimana, który był najbardziej beznadziejnym (oprócz kilku scen rozgrywanych w umyśle Doktora), nietrzymającym się kupy i pełnym nielogiczności epizodem, jaki obejrzałam. 

Wszystko to sprawiło, że wczoraj włączałam odcinek ze szczyptą ekscytacji przyprawioną dużą porcją z góry założonego rozczarowania podanych na talerzu ostrożności. I mega się cieszę, bo uwielbiam, gdy moje nieduże oczekiwania są TAK druzgotane w pył. Moffat jest szalony (gorszy od Burtona), wielbię go, bo napisał coś lepszego od odcinka Angels take Manhattan, który był świetny jak z Ziemii do Trenzalore. Trudno mi w to uwierzyć, ale The name of the Doctor (na szczęście (!) nie poznajemy jego imienia) bije na głowę wszystkie konflikty, tajemnice, zagadki i problemy, z jakimi Dokcie przyszło się kiedykolwiek zmierzyć. 

Co ja właśnie obejrzałam?


Wszystko zaczyna i kończy się na nieszczęsnej Clarze. The Impossible Girl, która dwuktotnie umarła nie jest wybrykiem natury, do której na siłę dorobiono scenariusz próbując wymyślić coś ciekawego, co nie zdarzyło się w poprzednim milionie sezonów. Jej historia ma ręce i nogi, rozrzuca szczękę po podłodze, chwyta za serce, miażdży mózg a pozostałe części ciała paraliżuje w słodkim odrętwieniu.


Jest też dość jawnie zazdrosna River Song. Stara baba z jakimiś afroamerykańskimi korzeniami, która miała imitować Melody Pond, która nadużywa słowa spoiler i za dużo wie. Tak, nie lubię jej. Tak, jestem o nią zazdrosna. Tak, to ja powinnam być żoną Doktora. Na szczęście wygląda na to, że był to jej pożegnalny epizod.


W odcinku możemy w końcu zobaczyć, jak duża jest tak naprawdę Tardis. Dowiadujemy się, czym jest jedyne miejsce we wszechświecie, do którego Dokcie nie wolno polecieć. Widzimy, jak wyglądałoby nocne niebo, gdyby Doktor przegrał każdą misję, której się kiedykolwiek podjął. I odkrywamy, że podczas snu przy specjalnie spreparowanej przez jaszczurzą znajomą Dokty świeczce, nasze umysły mogą porozumiewać się z innymi i podróżować w czasie i przestrzeni. Damn, w końcu się potwierdziło! A mówiłam, że jednak jestem jego towarzyszką!


Ucieleśnienie przeciwnika Doktora z tego odcinka. Jestem tylko młodą dziewczyną i nie rozumiem tych białych twarzy ze zniekształconymi kośćmi policzkowymi, uszminkowanymi ustami i zębami Edwarda Cullena. Trzeba też przyznać, że ani one, ani doktor Simeon nie zasiali 1/10 grozy, którą robiły płaczące anioły. Ale to była tylko przykrywka, no ktoś musiał posłużyć jako zły charakter i dodać trochę dramatyzmu, żeby team Doktora miał się komu przeciwstawiać. Ale prawdziwa walka rozegrała się między Clarą a Doktą we wszystkich jego wcieleniach.


We wszystkich oprócz jednego. Tego, które zbłądziło TAK BARDZO, że już nie może nazywać siebie Doktorem.


Losie, losie, losie. Chyba nigdy nie przestanę się jarać tym odcinkiem. Tym bardziej, że jakiś sadysta na kontynuację każe mi czekać do 23 listopada. To są w przybliżeniu jakieś dwa miliony miesięcy. Przecież w tym czasie Doktor na pewno w końcu po mnie przyleci i dalszy ciąg zobaczę już będąc po drugiej stronie ekranu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz