strony

wtorek, czerwca 25, 2013

DZIEWCZĘTA GINĄ W JANOWĄ NOC


Zastanawiałam się ostatnio, czy umiem jeszcze obsługiwać klawiaturę. Sesja i te sprawy. Ale niesamowita rzecz się stała w niedzielę i przejść bez paru słów nie może, pomimo tego, że tam obok leżą deadliny i śmieją mi się w twarz.
Nie nowość to, że jestem wielką fanką folkloru i życia w czasach dawnych, dlatego też najchętniej uciekam w fantastykę, bo tam zdarzyć się może wszystko, ciągle żywe są legendy i inne rusałki, dziwożony i południce. No kurcze, zawsze tak chciałam. W Wiedźmina gram tylko to po, żeby sobie popatrzeć na te wioski i topielce, powczuwać się w piękne panny o słonecznych warkoczach i w powłóczystych szatach. Jaki był też mój zachwyt, w chwili, gdy znalazłam na fejsie Noc świętojańską organizowaną przez Muzeum Wsi Lubelskiej w Lublinie. I jaka była moja rozpacz, gdy w niedzielę rano obudził mnie deszcz siekący po szybach.


Ostatecznie zaryzykowałam przemoknięcie i słusznie, bo wieczór był przepiękny i plułabym sobie w brodę przez okrągły rok do następnej Nocy. A nie chciałabym tej stracić, bo było to chyba najbardziej magiczny czas ever.

Wianki trzeba było mieć, więc już w drodze zabrałyśmy się za plecenie z okolicznych kwitnących polnych kwiatów vel chwastów. Urocze starsze panie przystawały i prosiły o zapozowanie do zdjęcia, dziewczynki wodziły za nami wzrokiem i prosiły mamy o takie same. Natknęłam się przy okazji na karawanę ślimaków, więc jest co wspominać.

Na miejscu zderzyłyśmy się tak gdzieś z 400-osobowym tłumem. Na szczęście Skansen to rzecz praktyczna, ciekawa i urocza, bo na wzniesieniach po każdej stronie rozlewiska działo się coś innego. W chatach przy wejściu był kiełbaskowo-chlebkowy bufet a na deser wata cukrowa. Za pięknym, drewnianym mostem ubrane w białe, lniane sukienki dziewczęta plotły wianki a starsze panie śpiewały przyśpiewki. Była też wyspa, do której droga prowadziła albo przez błoto wyciapciane przez te 800 stóp albo przez rzekę, którą można było pokonać wpław, bo była do łydek albo skacząc po wielkich, śliskich kamieniach. Nie będę się rozwodzić nad tym, jak bardzo mokra stamtąd wyszłam. W każdym razie na wyspie grała i śpiewała ludowa kapela do tańców, które ogarnęły się wokół ogniska.

To wszystko nijak się miało do aury, która nastała już po zmierzchu. Te słowiańskie rytuały ku czci natury, damn, one miały sens. Cały dzień przecież był tak pochmurny i burzowy, słońce wyszło dopiero koło 18:00 i potem bez ustanku świeciło do 21:00. Pod koniec już równocześnie z księżycem, który wydobywał się wielki i pomarańczowy sponad drzew. Patrzyłam na te dwie kule konkurujące ze sobą na wielkość, kolory i światło po przeciwnych stronach nieba i zaczęłam rozumieć, dlaczego w podaniach Noc Kupały jest nocą zaślubin Słońca z Księżycem.

Gdy zrobiło się już całkiem ciemno, na wszystkich mostkach i przy dróżkach zapalono lampioniki. Były takie urokliwe i fotogeniczne, ale co najważniejsze, oświetlały drogę. Zaczęłam zastanawiać się, że tak to właśnie musiało wyglądać, gdy ludzie jeszcze nie znali elektryczności i ścieżki oświecali sobie pochodniami.

Tym samym na jeziorze zaczęły jeszcze piękniej wyglądać dryfujące wianki rzucone przez panny. Świeczki migotały w mroku i rzucały swoje blaski na i tak już oświetlona przez księżyc taflę. O ile to możliwe, nabrało to jeszcze większego klimatu, gdy koło północy nad wodę, ze wzgórz napłynęły gęste kłęby mlecznej mgły. Atmosfera była niepowtarzalna i zdecydowanie niedzisiejsza. Sprzyjała trochę melancholii, ale w większej mierze szczęściu z możliwości doświadczenia przeszłości. Zwłaszcza przy wtórze śpiewów, akordeonu, skrzypiec, ludzkich śmiechów i tańczących sylwetek dobiegających od łuny ogniska. A tańce były też jakieś pierwotne, bez wpływu alkoholu, wypełnione radością, ufnością w łapaniu nieznanych osób za ręce i podsycane żarem ognia.

TO jest właśnie to WIĘCEJ, czego można chcieć od życia. Rozpaczałam, że w trakcie rozładował mi się aparat i nie mogłam uwiecznić najpiękniejszych chwil, ale potem uświadomiłam sobie, że miałam szczęście. Zdjęcia są fajne, uwielbiam fotografię, ale tam było coś nieuchwytnego, co nie dało by się złapać na fotkach a potem zapamiętałabym obraz taki, jak go zobaczył aparat. Wtedy, kiedy Noc świętojańska była przeżywana tak naprawdę a nie jako atrakcja turystyczna, nie było czym jej uwieczniać, więc ludzie skupiali się na przeżywaniu i na własnym, zmysłowym odbieraniu tego, co się wokół nich działo. A działo się dużo i nikt o tym nie zapomniał. Te chwile żyjące w ich pamięci chyba były jeszcze cenniejsze niż materialne pamiątki, skoro wzbudzają taką fascynację nawet współcześnie.



To nie ta kapela przygrywała, ale właściwie trochę tego żałowałam, bo bardzo pasuje klimatem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz